Przez głębię do gwiazd – fragmenty

Rozdział 1

Gdzieś niedaleko Wysp Kanaryjskich
[…]

Płetwonurkowie w tym czasie schodzili po cumie i po chwili zatrzymali się przy kotwicy zagłębionej w żółtym piasku. Artur poprawił węże, układając je tak, aby nie wystawały i nie przeszkadzały, potem spojrzał na komputer i sprawdził głębokość – byli na piętnastu metrach. Honeyman czekał spokojnie z boku i tylko się przyglądał. W końcu przyjaciel dał znać, że jest gotowy, i zaczęli płynąć w dół. Kierowali się w stronę pojawiającej się w oddali skalistej góry. Lekarz co jakiś czas kontrolował parametry.

Schodzili coraz głębiej i powoli dopływali do skał pokrytych bitumiczną lawą. Mijając je, Artur dostrzegł w jamie łeb mureny.

„Niezły okaz!” – pomyślał i podpłynął bliżej. Ryba natychmiast się schowała, ale nurek zatrzymał się przed otworem i czekał. Nagle murena wyskoczyła jak z katapulty, kłapiąc ostrymi zębami i sycząc przed głową intruza. Chciała go złapać szczękami i ugryźć w rękę, ten jednak cofnął się, zręcznie odwrócił i machnął płetwami. Woda zawirowała, a olbrzymia ryba wróciła do swojego domu.

„Wredna żmija! Prawie mnie dopadła! Na pewno ma potomstwo, skoro tak zajadle broniła gniazda” – rozważał lekarz, oddalając się w swoim kierunku.

Wokół było pełno żywych stworzeń. Przed mężczyznami przepłynęła niespodziewanie ławica makreli, a poniżej dostrzegli gromadę mieniących się srebrzyście tuńczyków.

– „O, będzie pewnie z dwadzieścia sztuk! Dawno nie widziałem takiej licznej gromadki. Myślałem, że już wszystko ludzie odłowili. Pewnie zaraz pojawi się rekin, bo to jego przysmak” – pomyślał Honeyman, pokazując stado przyjacielowi.

Honeyman wciąż zerkał na komputer i widział, że zbliżają się już do stu metrów głębokości. Temperatura wody spadła, ale nie było zimno. Termometr pokazywał piętnaście stopni. Nagle poczuli mocny prąd. Nie mogli się przez niego przedostać, wypychał ich w górę. W tej samej chwili zobaczyli grzbiet góry, podobny do piramidy. Silny, zimny oceaniczny prąd zepchnął ich na bok, dlatego mogli patrzeć tylko w dół, gdzie dostrzegli wielkie, opadające w nieskończoną toń ściany. Kusiło ich, by podpłynąć do tajemniczej góry, ale wiedzieli, że nie mają na tyle gazu. Zbliżyli się tylko i przyglądali. Honeyman pokazał ręką, że w drodze powrotnej zmienią gazy. Po raz ostatni spojrzeli na majestatyczną górę, po czym obrócili się w prawo, aby rozpocząć wynurzanie. I wtedy pojawił się tuż przed nimi ogromny żarłacz tygrysi. Miał otwartą szczękę, z której wystawały trójkątne zęby. Gdy nimi kłapał, woda wypływała szparami. Artur ze strachu musiał przytrzymać ręką automat w ustach, a w końcu zacisnął mocno zęby, by mieć pewność, że nie wypadnie. Rekin patrzył na nich małymi, zimnymi oczami, mrużąc co jakiś czas powieki, a potem obrócił się bokiem, ukazując swoje wielkie ciało pokryte ciemnymi pasami.

 

„A więc tak oddychasz, kolego… Połykasz wodę i puszczasz przez skrzela, a przy wydmuchu wprowadzasz szpary w taniec. Na pewno nie jestem w twoim menu, ludzkie mięso cię̨ nie zadowoli, jest za słodkie” – tłumaczył lekarz w myślach sobie i potworowi. Próbował się̨ uspokoić. Honeyman z kolei przyglądał się̨ żarłaczowi z zadowoleniem, że jego proroctwo się̨ spełniło. „Tak jak przewidywałem, gdy są tuńczyki, musi być i rekin” – przemknęło mu przez głowę.

– Jesteś wielki, koleś, największy żarłacz, jakiego widziałem.

Zostań tu, a my wrócimy na statek – mówił przez automat. Ruszyli w górę, a ludojad podążał za nimi i nie miał zamiaru ich opuścić. Przyglądał się̨ im z zaciekawieniem, kiedy zmieniali gazy na wysokości osiemdziesięciu pięciu metrów. Po chwili zbliżył się znacznie, jakby chciał zobaczyć, co to za nieproszeni goście wtargnęli na jego terytorium. Z czterema butlami po bokach, twinsetami na plecach, uprzężami i skrzydłami napełnionymi powietrzem mężczyźni wyglądali dość oryginalnie i przypominali batyskafy. Rekin okrążał ich, coraz bardziej zacieśniając krąg, i kiedy był już całkiem blisko, odnieśli wrażenie, że puścił do nich oczko. Najwidoczniej wzbudzili zainteresowanie drapieżnika.

Gdy nagle wpłynął między przyjaciół, wystraszyli się, ale nie spanikowali. Artur przypomniał sobie słowa Honeymana: „Nigdy nie okazuj strachu w ekstremalnych sytuacjach, bo przeciwnik to wyczuje”. Spojrzał na porucznika, a ten pokazał „OK” i spokojnie zamachał płetwami, jak gdyby nic się nie stało. To go uspokoiło i postanowił przemówić do rekina.

– Żarłaczu, ty jeszcze z nami? Może chcesz się zakumplować, co? A w ogóle jak masz na imię̨? Ja jestem Artur, ale możesz mówić do mnie „doktorku”, jak wszyscy. Nic nam przecież nie zrobisz, kolego. Jesteśmy przyjaciółmi, przypłynęliśmy tu, bo ciekawi nas twój świat – mówił przez automat, jednocześnie patrząc na wielkie, pokryte szklistymi łuskami ciało rekina. I dalej płynęli razem, aż płetwonurkowie zatrzymali się̨ na pięćdziesiątym piątym metrze. Robiąc przystanek dekompresyjny16, zmienili gazy i czekali trzy minuty.

– Tu się pożegnamy, przyjacielu – powiedział do rekina Honeyman, wypuszczając z automatu nurkowego bąble powietrza.

– Dziękuję za towarzystwo. Wrócimy tu jeszcze jutro. Może

się̨ spotkamy?

Wielki żarłacz chyba zrozumiał przemowę, bo został na miejscu i penetrował przestrzeń oceaniczną, delikatnie poruszając ogonem. Za to płetwonurkowie ruszyli dalej, do kolejnego przystanku. Gdy spojrzeli jeszcze raz w dół, dostrzegli tylko poruszający się̨ w oddali cień. Na głębokości dwudziestu jeden metrów znowu zmienili gazy, a potem kolejny raz zatrzymali się̨ na dekompresję aż w końcu dopłynęli do żółtego piasku i zobaczyli trzon kotwicy tkwiący na piętnastu metrach głębokości. Zostały im dwa przystanki: na sześciu metrach przeszli na tlen, a na trzech zrobili ostatni krótki postój. Wynurzyli się w sto pięćdziesiątej minucie nurkowania.

Witał ich uśmiechnięty Diego, machający ręką z drabinki. Odebrał od nich butle i weszli na pokład, trzymając jedynie płetwy pod pachami. Usiedli zdjęli maski i pozostali przez chwilę w bezruchu. Odpoczywali. W końcu zaczęli rozpinać pasy uprzęży, uwalniając się̨ od ciężkich i krępujących twistów. Potem  podeszli do kapitana i przybili żółwika na powitanie.

[…]

Rozdział 15

Sojusznicza pomoc

[…]

– Uwaga, duża banda myśliwców i dwa niszczyciele wroga przed wami – rozległ się komunikat w hełmach pilotów.

– Rozproszyć się – rozkazał kapitan El. – Oczy dookoła głowy, szeroko otwarte! Mają przewagę liczebna! Tymczasem jeden z Morskich Orłów wpadł z impetem w sam środek myśliwców wroga i zaczął je zajadle atakować.

– Aren, nie szarżuj! – krzyczał przez interkom El. Dziewczyna nie słyszała rozkazu, była jak w transie. Jej ciało złączyło się̨ z maszyną tworząc monolityczną całość . Orzeł nabierał szybkości, nacierał z góry i pruł niebieskim laserowym ogniem w maszyny o kształcie ostrosłupów. Dwie z nich zostały pocięte na prostokąty i trójkąty i jak klocki Lego spadały na statki towarzyszy, a potem się od nich odbijały. Aren atakowała nieprzyjaciela z niespożytą energią.

Jej spektakularne ewolucje przykuwały wzrok porucznika. Patrzył, gdy spadała jak grom z jasnego nieba, a następnie podrywała swojego orła i ciągnęła do góry aż do pionowego ustawienia sylwetki maszyny, wypatrywała celu, znów się rozpędzała, zwiększała prędkość i pikowała, prezentując ślizg na ogon z przejściem do odwróconego korkociągu płaskiego. Nacierała na grupę̨ myśliwców z coraz większym animuszem, aż w końcu maszyny Sherpentów zrobiły fatalny unik i wpadły na siebie. Ten popłoch dał Aren z dużą przewagę̨ i wzmocnił jej pewność siebie.

W szykach wroga powstało zamieszanie, samoloty leciały teraz za blisko i strącały się̨ kolejno jak kostki domina. W ten sposób udało się Aren pokonać aż dwadzieścia ostrosłupów.

– Wycofaj się̨, Aren, jest ich za dużo. Ciągnij do góry, będziemy cię̨ osłaniać – usiłował przywołać zadziornego pilota do porządku El. Po chwili dodał, już tylko do siebie: – Co za dziewczyna, zawsze chce wygrać bitwę w pojedynkę. Był zły, ale tak naprawdę bardzo ją lubił.

– Tak, Aren, wycofaj się. Nie ryzykuj! I tak ładnie wyczyściłaś teren, teraz schowaj się̨ za osłonę! Słuchaj dowódcy! – krzyczał przez interkom Honeyman.

Dziewczyna poznała charakterystyczny, lekko chrypiący głos, uśmiechnęła się̨ pod nosem, wyrównała lot i zajęła miejsce w szyku.

– Wszystkie orły do boju! – wydał rozkaz admirał i zwrócił się do obecnych na mostku: – Musimy użyć fortelu, aby zaatakować niszczyciele.

– Dużo tych ostrosłupów, mają przewagę liczebną.

– Jest ich chyba z tysiąc! – zawołał z przerażeniem Artur.

– Wysypały się̨ jak pszczoły z ula! – dopowiedział Honeyman.

– Nie aż tyle – zabrzmiał spokojny bas admirała. – Dysponujemy precyzyjnymi danymi. Pirs podał, że myśliwców jest dokładnie sto, a do tego dziesięć bombowców i dwa duże niszczyciele. Bombowce, zwane dalio, to nie problem. Co prawda osłaniają je ostrosłupy, ale są̨ wolniejsze od naszej floty. Przez swoje beczkowate kształty są̨ dobrym celem, a poza tym ich piloci są słabo wyszkoleni. Sherpenci stworzyli inteligentne roboty, które potrafią myśleć wielowątkowo, ale już nie abstrakcyjnie.

W tym upatruję naszą przewagę.

– Ale myśliwców jest dwa razy więcej! – krzyknął poruszony Artur.

– Znacznie więcej, Arturze. Zawsze są w przewadze. Te ich geometryczne skorupy! Są̨ wolne i mało zwrotne, więc orły sobie z nimi poradzą. Jak mówiłem, ich piloci to bioroboty, pozbawione intuicji. Wykonują̨ rozkazy Sherpentów – powiedział spokojnym tonem admirał. – Zresztą, straciliśmy ich już sporo, a nie ponieśliśmy dotąd strat.

– A dlaczego nie wprowadzasz do walki niszczycieli albo krążownika? – zapytał porucznik.

– Taka taktyka – pochwalił się admirał. – Zobaczysz, że moja strategia okaże się skuteczna. Trzeba trochę̨ zamieszać, niech przeciwnik zyska pewność , że ma przewagę. Wtedy wyciągnę asa z rękawa. – Roześmiał się̨ szczerze.

W tej samej chwili wszystkie Morskie Orły pojawiły się̨ na rozświetlonym od wybuchów niebie. Bitwa wchodziła w decydującą fazę. Orły zajadle atakowały wrogie statki, a potem szybko uciekały i chowały się̨ w chmurach. Manewr był na tyle skuteczny, że odciągnął od bombowców ostrosłupy, co w znacznym stopniu ułatwiało przeprowadzenie szturmu.

– Rozproszyć się̨! Atakujcie w pojedynkę̨ trzeba strącić jak najwięcej bombowców. I zdjąć osłonę̨ z niszczycieli – nakazał admirał.

Orły strzelały laserowymi działami umieszczonymi na zakrzywionych pancernych dziobach. Cięły bombowce na drobne części, niczym gilotyna spadają̨ca na szyję skazańca. Aren nie odpuszczała, kąsała wściekle wielkie maszyny w kształcie dwóch złączonych beczek. Dywizjon Morskich Orłów walczył z mającym liczebną przewagę wrogiem, nie odnosząc żadnych strat.

– Dywizjon 306, zaatakuj prawe skrzydło wroga, dając wsparcie Dywizjonowi 303! – rozkazał admirał.

– A my, kiedy zaatakujemy? Ja chcę być w akcji. Aren już rozwala myśliwce, a mnie krew zalewa! – narzekał i miotał się̨ po mostku porucznik.

– Jak orły trochę posprzątają̨. Na razie czekacie!

[…]

Rozdział 19

Miles dowódcą
[…]

– Wszystkie silniki stop, wyłączy zasilanie. Poddajemy się! – zakomenderował niespodziewanie Miles.

– Miles! Ty umiesz wydawać rozkazy? – zdziwił się̨ porucznik.

– Czasami tak. Zwłaszcza w sytuacjach zagrożenia czuję zew krwi oraz ducha wojny.

– Nie poznaję cię – stwierdził Artur.

– Właśnie taki jestem – odparł Miles. – Nie musicie się obawiać.

Zrobię wszystko, aby nic wam się nie stało. Uratuję nas i wrócimy do domu – zapewniał spokojnym basem.

Janus aż pobladł, gdy ogromne ramiona statku nagle się̨ rozpostarły, a potem pojawiły się jeszcze dwa, nieco krótsze, ze szczypcami na końcu. Ares zbliżał się̨ do otwartej paszczy potwora i nic już nie mógł zrobić. Po chwili poczwórne oczy Oriona znów się zaświeciły i statek Virodipian został wchłonięty.

[…]

Rozdział 20

Opowieść admirała

[…]

Sherpenci napadli na niego, kiedy wypełniał misję i oblatywał gwiazdozbiór Dracona. To było jego ostatnie zadanie w rycerskiej akademii. Leciał morskim orłem, tylko starszym modelem, gdy niespodziewanie zaatakowała go eskadra ostrosłupów z krążownikiem Orionem.

Wtedy w Federacji Światła obowiązywał pakt pokojowy, zawarty i zatwierdzony przez wszystkie państwa członkowskie. Zdradliwi Sherpenci łamali go notorycznie, napadając na pojedyncze jednostki i likwidując je po kryjomu, czego później się wypierali. Kłamali jak z nut, robili z siebie poszkodowanych i męczenników, ofiary kosmicznych bandytów i piratów. Opowiadali niestworzone rzeczy. A jedynymi piratami we Wszechświecie byli właśnie oni i ich sprzymierzeńcy.

Chcieli uchodzić za prawdomównych przed Wielką Radą Światła, aby móc bezkarnie rabować i mordować. Na dodatek, udając poszkodowanych, ubiegali się̨ o nowe terytoria. Potrafili z wielką pokorą żebrać o przydzielenie im w ramach rekompensaty kolejnych planet. Specjalnie nosili poszarpane szaty z kapturami i długie siwe brody. Zakładali też ciemne druciane okulary, które przykrywały ich paskudne czerwone ślepia. Tak walczyli o to, aby wszystko i wszystkich sobie podporządkować. Ale wróćmy do Milesa. Walczył z nimi zajadle, był od nich skuteczniejszy i wykazywał się większą̨ determinacja. Jego orzeł spadał na nich niczym ognisty meteoryt. Nie bronił się̨ tylko atakował. Pokonał osiem ostrosłupów, a jego statek został trafiony Torpedą z Oriona dopiero po efektownej potyczce. Miles próbował uciec w kapsule, lecz silne przyciąganie Oriona ściągnęło go z powrotem. Sami widzieliście, co stało się z Aresem, również i on wpadł w tę pułapkę. Sherpenci uwięzili go i poddali makabrycznym torturom. Był młody i silny, siał popłoch w ich szeregach i wielokrotnie walczył z okrutnymi gacopyrzami, których Sherpenci stworzyli jedynie po to, by zadawały ból, mordowały i brały udział w wojnach, dlatego od dawna ostrzono sobie na niego zęby.

[…]

Rozdział 21

Miles bohaterem
[…]

Miles wbiegł do ciemnej sali, szukając zarówno dowódcy floty, jak i pilotów. Zorientował się, że jest w centrum dowodzenia

Oriona. Nagle usłyszał czyjś oddech i dostrzegł przed sobą̨ ciemny kaptur, uniósł więc odruchowo Crystalglovsa nad głowę. Gdy dobiegł go jęk, w ostatniej chwili zatrzymał miecz.

– Ktoś ty?! – huknął, zrywając kaptur z głowy tajemniczej postaci.

– Ja, ja, ja jestem tylko sługą i giermkiem wielkiego Bernarda.

Nie zabijaj! – jęczał chłopak.

– Skąd się̨ tu wziąłeś? Nie jesteś Sherpentem.

– Nie! Nie jestem! Jestem innej rasy!

– To po co ta maskarada? Przez ten kaptur życie byś stracił! – powiedział Miles.

– Kazali mi nosić, to noszę. Sherpenci porwali mnie z planety Beta, kiedy na nas najechali. Zabrali tylko niemowlęta, takie jak ja, a resztę̨ wymordowali. Naszą planetę̨ zasiedlili niewolnikami z innych podbitych planet, a mnie zrobili giermkiem – opowiadał nieznajomy. – Jak masz na imię, chłopcze?

– Nie mam imienia, mówią̨ na mnie Giermek.

– Giermek?

– Tak, panie.

– Dobrze. Powiedz mi, gdzie są̨ piloci.

– Piloci ruszyli na twój statek. Domyślam się, że wszystkich zabiłeś. Słyszałem o twojej wielkiej sile i odwadze. W kosmosie krążą, o tobie legendy i śpiewają̨ pieśni o twoim męstwie.

– Kto wobec tego jest jeszcze na statku?

– Wielki komandor Bernard i ja.

– Tego mogłem się spodziewać – mówił głośno Miles. – To nawet dobrze się składa, skończę moją zemstę. Pomszczę ostatecznie moich braci i ojca. Gdzie on się schował?

– Jest w swoim apartamencie, pod nami.

– Znam ten salon. Przejął go po swoim poprzedniku, wielkim Albercie!

Miles podszedł do ściany ze szkła, teraz czarnej i oparł się̨ o nią mocno.

– Teraz się̨ przechodzi w innym miejscu. Po twojej ostatniej wizycie wprowadzono tu wiele zmian.

– To gdzie jest przejście?

– Po przeciwnej stronie. I nie wchodzi się̨ tak jak wtedy, tylko przez lustro. O, tutaj, widzisz? – Giermek wskazał wiszące na ścianie okrągłe zwierciadło. – Trzeba położyć rękę̨ w tym zagłębieniu.

– Zaszyfrowały je, gady. Mają stracha!

– Tak, jest tajny kod, ale ja go znam – oświadczył chłopak.

– To świetnie. Otwieraj szybko!

– Pamiętaj, Milesie, że Bernard jest niebezpieczny i zna się na magii, musisz na niego uważać. Gdy przedostaniesz się przez śluzę w lustrze, znajdziesz się na dolnym poziomie, gdzie porozstawiał swoje dziwne pułapki. Musisz być na to przygotowany.

– Dobra, poradzę̨ sobie. Nie martw się̨, Giermku, wrócę̨ po ciebie i zabiorę̨ cię̨ stad.

– Zapewniam, że przydam się w waszym państwie. Znam się na informatyce, specjalizuję się w szyfrowaniu i kodowaniu. Mogę też tłumaczyć, bo znam nieskończoną liczbę języków, dialektów i…

Giermek wychwalał nerwowo swoje talenty, nadprzyrodzone zmysły i wyuczone umiejętności. Bardzo się starał, chciał mieć pewność, że dzielny rycerz nie zapomni zabrać go z niewoli.

– Nie martw się, skoro obiecałem, to zabiorę cię od Sherpentów. Będziesz wolny. – Miles stał gotowy przed lustrem. – A teraz podaj kod. Ejże! Na co czekasz? Pospiesz się! Nagle lustro rozbłysło, otworzyła się śluza powietrzna i wciągnęła Milesa niczym cyklon. Znalazł się w mrocznym salonie który rozświetlały jedynie delikatne złote i srebrne iskierki. Pośrodku stał okazały herb Sherpentów. Na czerwonej tarczy straszył zwinięty w ósemkę wąż trupią czaszką w zębach, po którego bokach znajdowały się diabły z kłami wystającymi z rozwartych paszcz. Na Milesa patrzyły też trzy żółte oczyska z pionowymi czarnymi źrenicami ułożone w trójkąt.

– Gdzie się̨ chowasz, Bernardzie? – wrzasnął olbrzym. – Stawaj do walki na śmierć i życie!

Jego głos niósł się echem po całym statku, dotarł nawet do pozostawionego w centrum dowodzenia Giermka. Olbrzym przyzwyczajał wzrok do mrocznego wnętrza. Popatrzył na lewo, potem na prawo, ale nie dostrzegł żadnych oznak życia. Nagle wyczuł wibracje i odwrócił się szybko. Zauważył stojącą w półmroku postać.

[…]

Rozdział 26

Brawurowa walka

[…]

Czterdzieści orłów niestrudzenie atakowało smoki przy wejściu do bazy Trankvile. Aren z wielką zajadłością przypuszczała kolejne szarże na Felcora. Była jak w transie, scalona z maszyną przelatywała miedzy skrzydłami szarożółtego potwora, plując seriami niebieskich promieni laserowych. Latała też wokół jego głowy, co bardzo go drażniło. Rozwścieczony Felcor zionął gęstymi oparami gazu, które zmieniały się̨ w ogień na pancerzach myśliwców, a potem wybuchały, zaczynały

się̨ palic i spadały.

– Uważaj, Speaker, lecimy razem, rozdzielamy się̨ miedzy nogami i strzelamy w pazury i w ostrogi przy nasadzie. To może być ich słaby punkt – mówiła do pilota orłów z Dywizjonu 306.

– OK, zrozumiałem!

– Dawaj, ciągniemy do góry, do samego łba, na wysokości oka zakręcimy mu kółko. Ty od lewej, ja od prawej strony. Musimy go wykończyć́ lataniem, jego pancerz jest za mocny – krzyczała dziewczyna.

– Dobry pomysł, lecimy!

W tym samym czasie Morskie Orły leciały w górę, ocierając się̨ o czerwone łuski trzeciego smoka – Cinnabara. Myśliwce zawisły na wysokości jego głowy z zielonym okiem, zrobiły salto, zahaczając prawie o migającą̨ pancerną powiekę potwora, a następnie spadały, kręcąc korkociąg. Potem zaczęły jednocześnie strzelać́ z turbo dział laserowych w zakrzywione do dołu czarne pazury. Smok zaczął podskakiwać na szarych łapach i machać długim srebrnym ogonem zakończonym grotem. Robił wrażenie znużonego tym ciągłym oganianiem się̨ od kąsających go myśliwców.

Pozostałe orły walczyły z olbrzymim trzygłowym Tripladrakiem, który pomimo swojej postury był bardzo zwinny.

– Dywizjony 300, 302, 303, uważajcie! – rzuciła Iza, kapitan niszczyciela As.

– Postaram się̨ go odciągnąć , a wy latajcie synchronicznie wokół głowy, może mu się̨ zakręci we łbach i straci równowagę̨. No ruszaj się, ty trójgłowa pokrako, pobawimy się̨ w czarci młyn! Trzygłowy smok nieoczekiwanie poderwał się, zakręcił kółko wokół myśliwców, a potem wzbił bardzo wysoko, oblatując Asa, i w końcu wylądował na skałach przed tajnym wejściem do bazy Trankvile. Stanął w zagłębieniu, szeroko rozstawiając swe cztery umięśnione, pokryte drobną łuską łapy i zapierając się pazurami wbitymi w twarde podłoże. Jego błyszczący pancerz tworzyły talerzowe łuski układające się w ciasny wzór i uwydatniające mocny tors.

Niszczyciel As był znacznie mniejszy od czterdziestometrowego Tripladraka. Iza zwiększyła moc do maksimum i leciała rozpędzona jak srebrzysta strzała wprost na głowy bestii. Ta odwróciła jedną z nich i spostrzegła pikującego w jej stronę niszczyciela. Smocze łby zaczęły tańczyć na długich szyjach, unikając zderzenia z przelatującymi myśliwcami.

[…]