Inkwizycja symetrii istnienia – fragmenty

Nowy Jork, 1991 rok
[…]

– Co się tak grzebiesz? Przynieś mi piwo! Zostaw go! – Dobrze zbudowany mężczyzna koło trzydziestki, wysoki, barczysty i umięśniony strofował kobietę doglądającą dziecko. – Nie wiem, po co mu ten bębenek!? Nie ma nic spokoju! Co za dzieciak! Robi taki hałas! Cicho! Tak mnie denerwuje tym pukaniem!
W jego twarzy było coś specyficznego, co potwierdzało wyniosły charakter, a ostre rysy, z nonszalanckim trzydniowym zarostem, czyniły z niego pożeracza damskich serc. Dodatkowo mocno zarysowana żuchwa, głęboki, niski głos oraz solidna budowa ciała popychały w jego objęcia kolejne kobiety, by rozpływały się w porywie pożądania.
Mężczyzna był Metysem, po matce Indiance. Choć ojciec był biały, on bardziej utożsamiał się ze swoimi indiańskimi korzeniami i sam siebie uważał za szamana. Wszystko to sprawiało, że czuł się pewnym siebie amantem, który to nie przepuszcza żadnej piękności wpadającej w jego sidła.
Gdy kobieta dołączyła do zniecierpliwionego mężczyzny, jej syn nic sobie nie robił z niezadowolonego amanta. Przebywał w innym pokoju, nie słyszał ani nie widział go. Trzymał w pulchnych rączkach drewniane pałeczki i uderzał na przemian w zawieszony na szyi bębenek, wybijając różne rytmy: szybkie, wolne, głośne i znowu przyspieszał; mocno uderzał, raptownie zwalniał, żeby delikatnie i subtelnie muskać naciąg werbla. Spod jego ekspresyjnie wprowadzanych w ruch pałeczek wydobywał się dźwięk o zmiennym nasileniu oraz poprawnym rytmie. Pełnię komponowała rytmiczna, akustycznie brzmiąca melodia.
Chłopczyk coraz bardziej skupiał się na graniu, jakby stawał się zależny od wybijanego przez siebie rytmu. Z jego instrumentu wydobywały się zaskakujące dźwięki, a gra pochłaniała go do granic wyczerpania fizycznego, co zdradzało jego wielki upór i talent. Pałki rytmicznie i miarowo przyspieszały, opadając bezwładnie na membranę bębenka, i zaraz zwalniały.
Wystukiwane dźwięki przypominały tętent galopujących koni, aby potem przejść mocniejszym tonem w pogłos pędzącego pociągu i zakończyć delikatnym stukaniem – prawie jak deszcz. Maluch zrobił pauzę, nastała cisza, bardzo pozorna, albowiem z pokoju obok przedostawał się dźwięk sapania i wzdychania, dźwięk rozkoszy, przeżywanej przez kochanków. Lecz chłopcu nie podobały się te dziwne odgłosy dochodzące zza ściany, więc po chwili odpoczynku wrócił do grania z większą energią. Znów pałeczki spadały na membranę bębenka jak grom z jasnego nieba, przechodząc w burzę, nawałnicę i w końcowej fazie rwący wodospad, aż w finale pięciolatek uspokoił wibrację naciągu i z niesamowitą szybkością wystukiwał delikatną mżawkę. Pomieszczenie wypełniało się zmysłową muzyką, a jej odgłosy przenikały do sąsiedniego pokoju i rozniecały ogień żądzy w ciałach rozpalonej namiętnością pary.

[…]

Rozdział 6. Decydujący moment

 

[…]

Laura poczerwieniała z wrażenia. Przewijał się jej przed oczami najgorszy scenariusz, lecz przypomniała sobie nagle: „Mam jeszcze improwizację, nie złamie mnie majtkami. Najważniejsze to się nie poddawać, walczyć do końca”.
Popatrzyła z uśmiechem w oczy żołnierza. On tymczasem łypał ślepiami spode łba, z cynicznym i cwanym uśmiechem, aż Laurze ugięły się nogi. Wziął majteczki, przytknął do nosa i wciągając powietrze, zawołał:
– Och, te kobitki! Lubię ten ich zapach.
Laura, odzyskując zimną krew, uśmiechnęła się lubieżnie i grając rolę amanta, powiedziała:
– Job twoju mać! To nie moje! Dobrze, że pan zauważył, dopiero bym miał awanturę w domu od żony!
– Ty zbereźniku! Lubisz kobitki, co? Tu mać nie pomoże! A ja nie jestem żaden pan, tylko towarzysz lejtnant, rozumiesz, dipłomat? – I zaczął się tak śmiać, że wzbudził tym śmiechem poruszenie u pozostałych żołnierzy, nawet Laura podśmiewywała się trochę. Czuła się bardziej spokojna i przestała się pocić.
– Och, te kobietki! Kocham je od zawsze. A delegacja to okazja! – krzyknęła i spontanicznie zabrała Sowietowi majteczki, i tak samo jak on głośno powąchała, zaciągając się niczym papierosem.
– Tak, widzę, jak bardzo! Dipłomat, ty jesteś pies na kobiety, i prawidłowo, nie ma co się przejmować. Czego oczy nie widzą… ha, ha! Kobietki, ach, te koteczki, dziewuszki, cipeczki, kocham je wszystkie. Rozbawiłeś mnie, dipłomat! Idź już do żony! Ale majteczki zostają. Czy może wolisz je zabrać, co? W prezencie, trochę używane, ale cóż, musiałeś sprawdzić, czy dobry rozmiar. Przecież kota w worku się nie kupuje, co, dipłomat? – naigrawał się lejtnant. I śmiał się głośno, aż uszy zabolały od tego dudniącego dźwięku, przypominającego beczkę spadającą po schodach i zagłuszającą wszystkie inne odgłosy.

[…]

ROZDZIAŁ 9

Peter

[…]

Peter pochodził z bogatej i wpływowej niemieckiej rodziny bankierów, oferujących usługi finansowe głównie dla klientów instytucjonalnych, zajmujących się inwestowaniem, pozyskiwaniem środków pieniężnych i wymianą handlową. Pomimo że był nieprzyzwoicie bogatym człowiekiem, wolał ukrywać się w cieniu; przeszkadzały mu bogactwo i przynależność do elity trzymającej władzę. Choć ojciec – Henry Leitman – pokładał w nim dalekosiężne nadzieje i szykował go na swojego następcę, to przez wzgląd na uzdolnienia muzyczne syna chciał mu przekazać swoją wiedzę i wdrażać go w działalność stopniowo, jak sam mówił: „z tradycjami, nie marnując nic z dotychczasowego rodzinnego dorobku”. Peter jednak nie chciał o tym słyszeć, miał inne zainteresowania i nawet myślał o zmianie nazwiska, żeby mu nikt nie napluł w twarz – jak mawiał.

[…]

ROZDZIAŁ 24

Wrota piekła

[…]

Peter i Gabriel stali w jaskini, wpatrując się w szumiące i malownicze wodogrzmoty.
– Jesteś gotów, Pete?
– Możesz mnie sprawdzić, mistrzu!
– To doskonale! Nastała ta chwila, rozpoczynamy!
Anielski mistrz spojrzał na Petera z czułością, a w jego oczach pojawił się solarny błyskbłysk. Skierował go w skalną posadzkę.
Słoneczny promień uderzył w pawiment, rozdzierając podłoże na ciemny wirujący tunel. Zniknęli w czeluściach rozpadliny, a potem szli mroczną aleją.
Peter spojrzał w świecące oczy Gabriela.
– Nie okazuj strachu, Pete, bo będą tu się działy przerażające rzeczy. Ten czarny korytarz doprowadzi nas do strasznej czeluści.
Gdy tak podążali mroczną drogą w kierunku otchłani zła, bezszelestnie przelatywały nad nimi nietoperze-wampiry. Peter słyszał i wyczuwał ich odgłosy echolokacyjne, ponieważ miał bardziej niż zwykle wyostrzony słuch. Piekielne wampiry strzelały strumieniami czerwonej, rozgrzanej siarki, więc mężczyzna musiał pochylać głowę co jakiś czas lub uskakiwać w bok. Języki lawy uderzały o ściany, rozbijając się złotymi iskrami, rozświetlały korytarz ogniem piekielnym na wzór erupcji wulkanu. Wydobywały się z tych wybuchów odrażająca woń siarki i odór zgnilizny.

[…]

ROZDZIAŁ 28

Upragniona wizyta na Ziemi

[…]

Koniecznie chciał zobaczyć się z Laurą. Miał swój plan oraz wiedział, gdzie się zatrzymała wraz z jego siostrą. Liczył, że spotka tam również Paula.
Zamierzał się przespacerować po zielonej murawie, zażywając letnich promieni słońca. Głęboko oddychał, porównując jakość powietrza, i stwierdził po chwili, że na Ziemi nie ma już czym oddychać. Powietrze jest zepsute i zasmrodzone!
Następnie ruszył powoli przez płytę boiska, niezauważony, choć na stadionie ruch był duży w związku z koncertem gwiazd rocka. Niespodziewanie dobiegły go niepokojące odgłosy, natężenie tych dźwięków w jego głowie było nie do zniesienia. Słyszał brzmienie ryczących silników. Nie czekając ani chwili, zaczął działać.
W mgnieniu oka znalazł się w samym centrum wydarzeń. Okazało się, że gang harleyowców okrążał jakiegoś mężczyznę. Zobaczył w tym młodym chłopaku siebie sprzed lat. Szarpnęły nim emocje, rozpoznał swojego syna, już dorosłego. Uprzytomnił sobie: „To jest Paul, mój syn, muszę mu pomóc! Gabe! Ty wszystko przewidziałeś i dlatego wysłałeś mnie tu dwa dni przed czasem!”.
Motory zacieśniały krąg, a Paul oganiał się od nich niczym od natrętnych komarów. Jednego z intruzów udało mu się zrzucić z pojazdu kopnięciem w stylu karate. Widać, że był wysportowany i wyszkolony w sztukach walk, podobnie jak jego ojciec. Drugiego napastnika też efektownym skokiem zwalił z harleya, robiąc przy tym salto. Napastnik wstał jednak i ruszył w jego stronę jak rozjuszony byk na torreadora.

[…]