Opowiadanie jest fikcją literacką. Wymyśloną przez autora. Wszelkie podobieństwo bohaterów do prawdziwych postaci i zdarzeń jest wyłącznie przypadkowe. Nie możemy jednak wykluczyć ogólnych podobieństw do sytuacji występujących w prawdziwym życiu.
Nie wierzyliśmy własnym oczom! Z rozdziawionymi gębami wgapialiśmy się w białego olbrzyma, jakby objawił nam się święty.
– Co za wielki bałwan – oznajmił koleś o ksywce Rudi, przerywając tę spontaniczną fascynację. Zajął miejsce z tyłu, zaraz obok Szakala. Rudi był ryżym ziomkiem pokrytym drobnymi piegami, któremu spod czapki niczym promienie słoneczne wystawały złote włosy.
– Dobrze, że spadło dużo śniegu – zauważył Szakal, którego włosy – w opozycji do Rudiego – ścięte na dwa milimetry, czerniły okrągły łeb.
– Inaczej nie zrobiłby takiego wielkiego – wtrąciłem.
– Dość już tego podziwiania! Rozwalmy tego chujowego bałwana! – Prowokacyjnie wrzasnął Dziki – kierowca nieźle podrasowanej bryki siódemki BMW. Szakalowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Pomysł przypadł mu do gustu i z ogniem w oczach rozdarł się w niebogłosy:
– Ta tarcza jest kurewska! Razi mnie w oczy!
Monstrualny bałwan, ulepiony z trzech kul, stał niewzruszony. Nie dość, że wielki jak szafa, to jeszcze miał doczepioną tarczę, która tylko podnosiła nam ciśnienie. Głowę błazna przyozdabiał poobijany aluminiowy garnek, marchewkowy nochal i oczy z węgla. Ale to nas nie raziło…wielkie wyryte litery wręcz żarzyły się na czerwono:
“ Mistrz jest jeden RTS WIDZEW”
Ten napis rozwścieczył nas najbardziej. Rozwścieczył, to za mało powiedziane… Wkurwił! Wydawał się rosnąć z sekundy na sekundę, więc postanowiliśmy zrobić z nim porządek.
– Rozwalamy go! – Z werwą wrzasnął Rudi. – Rozpierdolmy! Nie ma na co czekać! – Wtórował mu Szakal. Zaczęli przekrzykiwać się nawzajem.
– Chłopaki, nie bądźmy barbarzyńcami – powiedziałem, obracając się do nich. Spojrzeli na mnie jak na debila, więc szybko dodałem: – ta ich pojebana tarcza wkurwia mnie dokładnie tak jak was! Ale…nie będziemy go burzyć…zabierzemy sobie ich tarczę jako trofeum, a na jej miejscu postawimy naszą! Niech żydostwo wie z kim zadzierają!
Na ich twarzach zobaczyłem radosny uśmiech, więc najwyraźniej udało mi się ich przekonać.
– Królu! – Krzyknął Szakal (lubili mnie tak nazywać).
– Ty to masz łeb – dodał Rudi.
Roześmiałem się, a chłopaki rozpoczęli swą pieśń:
” Ełka – es, ełka – es, ełka – es do boju ełka-es,
marsz, marsz, marsz, do boju marsz, zwycięstwo czeka nas.”
Skandowaliśmy naszą pieśń jeszcze przez chwilę, rozgrzewając się do maksimum. W końcu złapałem za klamkę i otworzyłem drzwi… A TU JAK NIE GRZMOTNIE! – Szyba w moich drzwiach w ułamku sekundy rozleciała się w drobny mak, na szczęście zdążyłem zasłonić się ręką. Na skutek uderzenia drzwi zamknęły się, jednak po chwili ujrzałem końcówkę bejsbola, który leciał prosto w moją twarz. Uchyliłem się – wiwat refleks! – więc jakoś uniknąłem ich bliskiego spotkania. Niemniej, drobiny szkła rozsypały się po aucie – przeczesując włosy, jeszcze jakiś czas czułem je pod palcami. Czasu na reakcję nie było, nim zorientowaliśmy się co się dzieje, usłyszeliśmy huk. Tym razem zaatakowali tył samochodu, więc i tę szybę musieliśmy spisać na straty.
Szakal i Rudi nie wytrzymali, postanowili wyjść. Byłem szybszy. Zablokowałem im drzwi i wrzasnąłem:|
– Pojebało was?! – Spojrzeli mi w oczy niczym porażeni. – Nie wyłaźcie, jest ich za dużo! – Poczułem jak wzbiera we mnie agresja. – Dziki! Gazu! Zabierają stąd nasze dupska – krzyczałem na kierowcę ledwo słysząc swój głos.
Ale on nie mógł odpalić silnika, a samochodem bujało jak łódką podczas tornado. Jeden z Widzewiaków wskoczył na dach i skakał po nim, potem dołączył kolejny, a tamten przeskoczył na maskę silnika. Stał przed nami ubrany w czerwień Widzewa i świdrował nas wzrokiem. Wiedziałem, że mnie rozpoznał. Uśmiechnął się – do dziś pamiętam ten jego cyniczny wyszczerz. – Stał tam i drwił z nas. Rozpoznałem go. To Byk – najbardziej pojebany zabijaka Widzewiaków. Teraz zrobiło się naprawdę gorąco, a my uwięzieni byliśmy jak sardynki w puszce.
W tym momencie Byk zrobił zamach, mierząc we mnie kijem. Żarty się skończyły. – Uspokój się, Dziki, i odpal ten cholerny silnik – powiedziałem i uśmiechałem się do Byka szyderczo, dokładnie tak samo jak on do mnie. Widząc to, zaczął coraz mocniej wymachiwać kijem. Wkładał w to całą swą wściekłą naturę. Widziałem jego czerstwą gębę i chmurę pary wydobywającą się z jego nozdrzy. Tak, jego ksywa nie była przypadkowa.
– Dziki! Ruchy! Niech cię diabli, jedź do diaska! – wrzeszczeli nerwowo Szakal i Rudi. Bezradnie przyglądaliśmy się, jak Widzewiak zrobił ostateczny zamach. Wstrzymaliśmy oddech. Drewniana pałka zbliżała się niczym tornado, jednak dla nas czas prawie się zatrzymał. W pełnym skupieniu monitorowaliśmy jej bieg, klatka po klatce, jak w niemym kinie. Odruchowo wbiłem się w fotel, który już wcześniej maksymalnie odsunąłem. Mimo tego, nie pozwoliłem sobie spuścić napastnika z oczu. W końcu pałka z horrendalnym hukiem rąbnęła w szybę. Agresywnie przedarła się do środka dokładnie na wysokości mojej głowy. Na szczęście nie trafiła mnie, ale rozwaliła deskę rozdzielczą. Poduszka odpaliła i rąbnęła mnie w twarz. Huk słyszeli chyba wszyscy w promieniu kilku kilometrów. Nawet chuligani przestali nacierać, zszokowani efektem uderzenia… Widzewiacy na moment odpuścili, więc chłopaki wykorzystali tę chwilę na dodanie kierowcy zapału, by uruchomił silnik i uciekał. Ich trud spalił na panewce, albowiem ich argumenty były nieodpowiednie.
Przez rozbitą szybę nie widzieliśmy nic. Pochyliłem się i popatrzyłem przez otwór. Ta gnida w dalszym ciągu stała na masce. Nasze zmaskrowane BMW chybotało się skrzypiąc pod naporem agresora. Zauważyłem przez dziurę, że pałka wraca. Z impetem kierowała się dokładnie w to samo miejsce, które stało się naszym oknem na świat zewnętrzny. Zobaczyłem tę samą, wściekłą, buraczaną twarz Byka dzierżącego bejsbol, który zamachnął się tak mocno, że o mały figiel straciłby równowagę. Jego silne nogi pomogły mu jednak. Stanął pewnie, w szerokim rozkroku…i wystrzelił. Kij lotem strzały przecinał mroczne powietrze. Przelatując przez otwór, nieuchronnie pruł w kierunku mojej głowy. Instynktownie wyciągnąłem ręce, złapałem oburącz za beczkę kija i szarpnąłem energicznie. Włożyłem w to całą siłę. Autem zakołysało, tak jak gondolą w wesołym miasteczku. Po tym uderzeniu szyba załamała się i wtoczyła wraz z Bykiem do auta. Bez namysłu trzepnąłem kijem. Szmaciarz zawył z bólu. Poprawiłem nogą i wykopałem gnoja na zewnątrz. Nareszcie odzyskaliśmy widoczność.
Tymczasem Dziki w końcu odpalił silnik – trochę poniewczasie, ale lepiej późno niż wcale – i wściekle ruszył przed siebie, wprowadzając auto w dryf. Spod kół wydobywał się biały kurz.
Nacierający chuligani odskakiwali od pogruchotanej karoserii. Wyglądało na to, że wreszcie uda nam się uciec…
CDN