Chłopcy z miasta… część III

Opowiadanie jest fikcją literacką. Wymyśloną przez autora. Wszelkie podobieństwo bohaterów do prawdziwych postaci i zdarzeń jest wyłącznie przypadkowe. Nie możemy jednak wykluczyć ogólnych podobieństw do sytuacji występujących w prawdziwym życiu.

Nagle wrzucił jedynkę, potem dwójkę i trójkę. Rozpędzony wprowadził auto w dryf i z impetem napierdalał w chuliganów. Ci, niczym kręgle, jeden po drugim, wywracali się bez czasu na reakcję. Jego brawurowa jazda podniosła nas na duchu – z zadowoleniem mu kibicowaliśmy. Szakal, szaleńczo wręcz rozentuzjazmowany, wykrzykiwał pogróżki:
– Dobrze ci tak, ty skurwielu!…Dalej, rozwalaj to żydostwo! Dobrze Dziki! Teraz rozpierdol tego!…Uważaj! Ten biegnie z siekierą!
Dziki kręcił kierownicą w lewo i w prawo, redukował biegi, starając się zaspokoić żądania Szakala:
– Świetnie stary! Ale mu przyjebałeś…aż tomahawk mu wypadł!…No dawaj! Rozjeb ich wszystkich i spierdalamy stąd!
Rzeczywiście, niezmiernie natarczywi kibole w końcu odskoczyli. Przestraszyli się naszej desperackiej jazdy gruchotem-widmo. Zaiskrzył w nas promyk nadziei na wyrwanie się z tej beznadziei.
Pomimo strachu, napastnicy nie odpuszczali. Czaili się niczym polujący lampart czekający w ukryciu. Nasze BMW – porozbijana kupka nieszczęścia, trzęsła się przy każdym metrze. Mimo tego zapierdalała jak mogła. Uciekaliśmy. Przed nami zobaczyliśmy wyłaniającą się ulicę Limanowskiego:

– Nic nas nie zatrzyma! – krzyczał Dziki.
Spojrzałem na niego i dojrzałem płomienie na policzkach. Z szeroko otwartych oczu krzesały skry – to był ogień zwycięstwa. Uśmiechnąłem się. Szakalowi i Rudiemu spodobała się ta odzywka. Wtórowali kierowcy:
– Nic nas nie zatrzyma, frajerzy, jebać was!
Najgłośniej pruł się Szakal, albowiem – jak możecie się domyślić – Rudi lizał rany.
Potem nadszedł ten moment – Szakal zaintonował pieśń… nie byle jaką pieśń. Razem zaśpiewaliśmy KIBICOWSKI HYMN:

“Miłości jedyna ma mój klub to ŁKS ŁÓDŹ
najlepszy na świecie jest ŁKS ja Kocham Cię
me serce oddałem jej miłości mej jedynej
czy dobrze gra czy też źle to nigdy nie zdradzę jej
dziś znowu gra ŁKS niech wygra kolejny mecz
a my zaśpiewamy pieśń:
Ole! Mistrzem ŁKS,
Ole! Mistrzem ŁKS,
Ole! Mistrzem ŁKS,
Ole! Mistrzem ŁKS…”¹

Potem następny:

“Choć na świecie wiele klubów jest
i może lepsi są
i sława większa jest,
a my w Łodzi też mamy taki klub
któremu serca oddaliśmy już.
Biało-czerwono-biały sztandar nad stadionem powiewa ,
wiele tysięcy sympatyków klub swój do boju zagrzewa
Hej, hej ŁKS ukochana ma drużyno
czy dziś wygrasz czy dziś przegrasz będziesz tę jedyną.”²

Nagle Beemwicą gwałtownie zakołysało, niczym łódką podczas szkwału. Naraz przed nami, jak grom z jasnego nieba, wyrósł bus – jeszcze bardziej rozjebany niż nasz. Pedał hamulca aż świsnął, wbity raptownie przez Dzikiego. Koła szarpnęły po białej jezdni, wyrywając zaległy lód. Mimo oporu, kierowca nie przestawał hamować. Koła, kręciły się coraz wolniej, ale nadal, nieubłaganie, zmierzały prosto w ramiona upiornej blaszanej kostuchy. Zamknęliśmy oczy i zaparliśmy się nogami w oczekiwaniu na huk. Po chwili, zamiast tego, usłyszeliśmy syczenie. Spojrzeliśmy i zobaczyliśmy chmurę pary nad maską, zza której wyłonił się grat Widzewa. Nasze BMW stało rozpieprzone, jednak jeszcze jakoś dyszało. Chłodnica ziała parą i w końcu parsknęła, wypluwając resztki czerwonego płynu. Potem nastała cisza.
Spojrzeliśmy przed siebie.

Na masce pokiereszowanej Beemwicy stał – no nie uwierzycie! – Tak. Ten pojebus – Byk.
Patrzyliśmy na niego i nie mogliśmy uwierzyć.
– Kurwa! – krzyknął Dziki – Za słabo mu przyjebałeś.
– Zaraz mu poprawię! – oznajmiłem.

I w tym momencie – jak nie pierdolnie! – Siekiera! Prosto w deskę rozdzielczą…
Ostrze wbiło się po obuch, osiłek wciąż trzymał się trzonka. Ciągnął za niego, chcąc wyrwać całość.
Kopnąłem go w ręce, puścił trzonek i rzucił się na popękaną przednią szybę. Ta niebezpiecznie wygięła się pod jego ciężarem. Walnąłem go kilkakrotnie kijem po plerach, jednak przy jego wielkości niewiele to dało. Nie mogłem dłużej czekać. Obawiając się, że Byk wpadnie do środka, walnąłem go pałą tak mocno, że
wyleciał – jak piłka w kierunku bazy. Razem z Dzikim wykopaliśmy resztki szyby. W tym stanie już tylko przeszkadzała. 

Podsumowując: straciliśmy wszystkie okna. Silnik może i jeszcze pracował, ale wydawał z siebie odgłosy zdychającej ostrygi. Powoli tracił moc. Cała deska rozdzielcza przestała istnieć, i to za sprawą jednego, dość celnego ciosu siekierą, przewody zostały przecięte, a zegary rozbite. Tak oto stanęliśmy na śnieżnym szlaku.
– Ruszaj, jazda! – krzyczał zdesperowany Szakal, nie wierząc, że to jest rzeczywistość.
Usłyszałem odgłosy agresorów.
– Uciekajmy! – krzyknąłem i popchnąłem Dzikiego, który nawet nie zareagował, tylko siedział ogłupiały.
Wyskoczyłem z wraku i wyciągnąłem Rudiego.
– Spierdalaj ile masz sił w nogach! – Popchnąłem go w kierunku stojących nieopodal radiowozów. Kolejny chuligan doskoczył do grata, robiąc zamach, jednak Szakal wyprzedził go o sekundę i uderzył drzwiami, powalając na ziemię. Wykorzystując tę przewagę udało mu się wyskoczyć z auta.

Niestety wpadłem na rozjuszoną bandę wściekłych pojebusów z Widzewa. Nadal, bądź co bądź byłem Królem, więc wyprzedziłem ich o ułamek sekundy. Szczęście mi sprzyjało, odrzuciłem ich. Kątem oka zauważyłem, jak Szakal dzielnie się bronił. Ten widok mnie ucieszył, jednak po chwili uliczny gang otoczył go i, będąc w przewadze, zaczął spuszczać mu wpierdol. Mimo to, ziomek nie poddawał się i odbijał siekiery rywali, unikając uderzeń. Niestety, mimo wysiłku, pałki dopadły go, rozbijając jak schabowego. Zauważyłem, że Szakal nic już nie widział. Z jego rozbitych łuków brwiowych tryskała krew, zalewając mu oczy.
Zrobiło mi się go żal – pospieszyłem mu z pomocą.

Kiedy biegłem, siekiera uderzyła go w ramię. Szakal krzyknął, złapał się za nie i upadł na ziemię. Z jego kurtki lała się krew. W ostatniej chwili dotarłem do niego i udało mi się sparować siekiery rywali, które inaczej rozwaliłyby go na kawałki. Nie wypuszczając siekiery z ręki, chwyciłem go za kurtkę i pociągnąłem. Zacząłem się drzeć:

– Wstawaj Szakal, kurwa no jazda, wstawaj! I spierdalamy! No dawaj stary!
Udało się, w końcu ruszył się ociężale i, torując sobie drogę siekierą, podążyliśmy krok za krokiem w stronę zbawienia.

Widzewiacy zachowywali się jak psy, czekając na odpowiedni moment, by nas zaatakować. Jednak bali się frontalnie na mnie nacierać, trzymali się z daleka. Byłem wyższy od nich, poza tym niezbyt wiedzieli jak się do mnie zbliżyć – kiedy machnąłem siekierą, odskakiwali i chowali się jeden za drugim.

Idąc z Szakalem, patrzyłem na Dzikiego, ale on nadal się nie ruszał. Banda, żądna krwi, zaglądała do samochodu. Kierowca jakby na nich czekał – ożywił się, stając się prawdziwym zwierzęciem.
Niespodziewanie, z furią otworzył drzwi, przewracając przy tym kilku frajerów. Złapał za kij, drąc się w niebogłosy:
– Widzew ty kurwo, jebać Widzew, jebać równo, jebać Widzew, bo to gówno! – obsesyjnie wymachiwał przy tym kijem.
Widzewiacy wystraszyli się jego agresji i czekali aż się zmęczy. Natomiast on z całych sił walił kijem, trafiając jednego z nich w głowę. Ten runął na ziemię bez życia. Widzewiacy rzucili się, by ocucić ziomka. Dziki wykorzystał okazję i pobiegł jak szalony. Widziałem jak zatrzymał się dopiero przy radiowozach, po czym zniknął mi z oczu.

Tymczasem Szakalowi również udało się dotrzeć do stróżów prawa.

Pomagając kumplom, niestety nadal zostałem w zasięgu kibolskich pieniaczy. Wśród moich oprawców nie dostrzegałem już Byka. Niemniej skupiałem się wyłącznie na kierowaniu w stronę policji.
Co jakiś czas napastnicy zagradzali mi drogę, odcinając mi dojście do celu. Sytuacja stała się wyjątkowo trudna, ponieważ kilku debili próbowało mnie zajść od tyłu. Przyspieszyłem i wymachując siekierą, zaświeciłem im przed oczami. Zdecydowali się jednak stać w spokoju, jednak jednemu z kiboli udało się niepostrzeżenie dostać na moje tyły. W ostatniej chwili usłyszałem skrzypiący pod jego nogami śnieg.   Skurwiel zaatakował mnie bez pardonu. Intuicyjnie przykucnąłem, a maczeta przecięła mroźne powietrze świszcząc mi tuż nad głową. Miałem farta, albowiem rozpędzony buzdygan sukinsyna szarpnął nim tak skutecznie, że ten aż zachwiał się na nogach.
Gdy ktoś daje mi taki prezent to aż żal marnować – wykurwiłem mu kijem po plecach aż chrupnęło. Jednak ten tylko się pochylił i zastygł. 

Coś takiego – pomyślałem – ty to taki niby twardy jak skała jesteś? – i na dokładkę zasadziłem mu kopa. W samo przyrodzenie.
Odrzuciło gnoja na dwa metry. Padł oszołomiony na ziemię, tuż obok swoich ziomków.
W tym momencie szybko zerwałem się do biegu, jednak chuj – poślizgnąłem się na oblodzonym chodniku. Zakląłem siarczyście, wyzywając od najgorszych wszystkich kiboli Widzewa. Pomyślałem: “Jaka to szkoda, że nie mogę biec”. Niestety nogi mi się rozjeżdżały i musiałem iść z rozwagą.
“Nie daj Bóg, jakbym się teraz wypierdolił” –  dorwały mnie koszmary myślowe.
Obróciłem się i kątem oka dostrzegłem, że moi prześladowcy są tuż za mną.
– Kurwa! – zakląłem w myślach ze złości – Jak oni idą tak szybko po tym lodzie? A ten dostał takiego strzała i jeszcze sobie drepcze.
Dosłownie czułem ich oddech na plecach. Pojebusy doganiały mnie.
Ogarnęła mnie przemożna wściekłość. 

Obróciłem się o 180 stopni. Wtedy to rzucili się na mnie z podniesioną bronią. Stojąc do nich frontem, uderzyłem pierwszego kijem po dłoniach. Następnie wprawiłem w ruch siekierę. Byli niżsi ode mnie, co sprawiło, że stanęli i powoli tracili animusz. Wykorzystując okazję cofnąłem się, jednak oni zauważając, że się oddalam, ruszyli na mnie. Znów rozpocząłem segment bojowych akrobacji z użyciem posiadanego uzbrojenia. Uderzałem siekierą w kije agresorów, raz ryjąc ostrzem, a innym razem odbijając je obuchem. Wykorzystując dłuższy zasięg rąk, kontynuowałem atak na ich kije i maczety. Jeden z gości przechytrzył mnie jednak i przywalił w ramię. Zacisnąłem zęby, lecz nie wypuściłem kija. Wkurwiłem się tak, że wpadłem w furię i natarłem na nich całym ciałem. Tego się nie spodziewali.  Przemaszerowałem kilka kroków za nimi, maniakalnie napierdalając bronią. Raz za razem wytrącałem im z rąk kije i maczety.
Ta obłąkańcza strategia zadziałała – odrzuciło ich do tyłu. 

Jednak jednemu, jebanemu grubasowi, zachciało się wyskoczyć przed szereg. W dłoniach dzierżył znacznie dłuższą i potężniejszą bejsbolówkę niż jego ziomale – nie dość, że gruby to jeszcze, kurwa, z kompleksem.
Momentalnie rzucił się do ataku, machając nią jak chłop cepem. Wystawiłem tylko swój kij, a buras z głupawym uśmieszkiem młócił na lewo i prawo, w zasadzie zupełnie mnie nie trafiając. Nie atakowałem go, cofałem się tylko powoli parując ewentualne trafienia. Ta sytuacja okazała się o tyle korzystna, bo z każdym jego ciosem, powoli zbliżałem się do radiowozów. Szczerze mówiąc, właśnie na to liczyłem, ale nagle grubas przyspieszył i zaczęły się kłopoty. Szedł pewnym krokiem, w porównaniu do mnie nawet się nie poślizgnął.
Idąc tyłem, czułem się niepewnie, co rusz traciłem równowagę, by po chwili złapać pion. Ryzykowałem wyłożenie się na oblodzonym chodniku, dosłownie podając się mu na tacy. Tłuścioch przeliczył się i zaczął szybko sapać, w końcu zatrzymał się, by złapać głęboki oddech. Nie przestawałem się cofać. Ten nagle krzyknął:
–  Stój kurwa!
Pokazałam mu palec. – wiecie jaki – Nie był zadowolony. Pyskował, po czym wykrzykiwał wulgarnie: 
– Królu ty jebany Żydzie, jebać twój ŁKS – Ten grubas mnie znał. W końcu stał przed Jego Królewską Mością. – Tylko po chuj mnie obrażał? Wkurwiające!

Niepostrzeżenie wypuściłem siekierę z ręki. Chwyciłem oburącz kij i skoczyłem do przodu. Zamachnąłem się na gnoja i pierdolnąłem go z całej siły. Niedźwiedź nawet nie zdążył zareagować, jedynie osłonił się tym długim kijem. Na jego nieszczęście, ten złamał się na pół.
Zdobyłem przewagę. Teraz musiałem szybko zakończyć akcję, by zdążyć uciec na czas.
Natychmiast przeszedłem do następnego ruchu, używając wymyślnego fortelu. Zamarkowałem cios w jego tułów, po czym nagle przerzuciłem kij do lewej ręki i zmieniłem kierunek uderzenia, wyprowadzając je od dołu. To zaskoczyło cwaniaka i, choć trafiłem go kijem w udo, nie zrobiłem mu większej krzywdy. Dopiero po obróceniu pałki w ręce wyprowadziłem precyzyjny strzał, który trafił celnie. Frajer padł jak kawka na kolana i chwycił się za jaja. Potem, niczym primadonna śpiewająca partię Królowej Nocy z Czarodziejskiego Fletu, zaczął skomleć swoją najpiękniejszą koloraturą. Szczerze mówiąc, jego jazgot jedynie mnie wkurwił, więc uciszyłem go jednym sierpowym w szczękę.                                                                                         Kiedy niedźwiedź teraz cicho klęczał, wygłosiłem krótki monolog:
– No powiem ci chłopie, że piąchopiryna jest dobra na wszystko. – Spojrzałem na jego ziomków stojących za nim i pomyślałem: “Dziwne, dlaczego oni nie idą mu pomóc?” – Zagwizdałem na nich i z ironią zawołałem:
– No frajerzy! Co z wami? Stoicie jak osły?!
– Nie szczekaj żydowski psie! – usłyszałem odzew. Po czym jeszcze jeden:
– Biała szmata, pas czerwony, to ŁKS pierdolony.
Potem doleciało chóralne:
– Jebać ŁKS, jebać ŁKS, jebać was, kurwa Żydy, jebać.
Zastanawiało mnie…co do kurwy nędzy się tu dzieje? Nie atakowali mnie, tylko darli ryje, jak na jakimś rykowisku. Mimo wszystko duma nie pozwalała mi pozostawić tych obelg bez stosownej riposty:
– Panowie! Widzieliście tu kiedy w Łodzi jakiegoś Żyda Ortodoksa z pejsami?…No właśnie! Ja też nie… To kto tu jest kurwa Żyd? My Żydzi…wy Żydzi…To gdzie są kurwa Polacy?
– W Izraelu! – krzyknął ktoś od nich.

Nagle, ku mojemu zdziwieniu, usłyszałem syrenę radiowozu i natychmiast się odwróciłem. Przede mną stało kilkunastu zamaskowanych antyterrorystów. Na początku roześmiałem się i skwitowałem:
– Teraz podnosicie alarm? Doprawdy macie refleks szachisty. Dlaczego nie interweniowaliście wcześniej? Co to niby za maskarada? Na rodowitych, chłopców z miasta takie brygady?
Zakończyłem swój występ – i wtedy poczułem ból. Ból przeszywający każdy mięsień, każde włókno mojego ciała. Najbardziej dokuczała ręka, która dostała kijem. Na uzbrojonych po zęby brygadach antyterrorystycznych nie zrobiło to większego wrażenia. Po prostu sobie stali. Stali i drwili, wylewając cały swój cynizm:
– Nie przeszkadzaliśmy wam, czekaliśmy spokojnie aż skończycie. Jak widzisz, jesteśmy wielce liberalni – powiedział jeden z nich.
Pokiwałem tylko pogardliwie głową. Nie musiałem już nic mówić, nie było warto.

Mimo wszystko poczułem ulgę. To koniec – pomyślałem sobie – nareszcie koniec. Odrzuciłem kij, siekierę i stanąłem w rozkroku, starając się zapomnieć o bólu. Zamaskowany policjant, przypominający Robocopa, zaszedł mnie od tyłu i przywalił pałką w piszczel. Moja noga mimowolnie się ugięła. Przyklęknąłem, krzycząc:
– Co robisz ty cyborgu?! – W odpowiedzi dostałem strzał w drugą nogę. Teraz klęknąłem jak klecha do pacierza.
Po chwili podszedł jakiś facet. Nie był zamaskowany jak inni. Jebany elegancik ubrany w smerfową kufajkę i wełnianą czapkę z napisem „Policja”. To był prawdziwy gliniarz, starszy aspirant. Stanął przede mną i, chwytając mnie za brodę, uniósł mi głowę. Następnie, patrząc na mnie skurwiałymi oczami, odrzekł:
– Stawiasz się, kibolu! Zakłócasz spokój gnoju, ale my, zrobimy z tobą porządek.
Jego świdrujące oczy przenikały mnie na wylot, ale ja nie spuszczałem z nich wzroku, nawet nie murgnąłem.
Wściekły pies wyczuł, że nie zamierzam skamleć o litość. Postanowił mnie zastraszyć:
– Nie mogłeś sobie posiedzieć z dziewczyną w domu, co? Po cholerę chuliganisz po nocy? Taki mróz, a ty napadasz biednych, bezbronnych ludzi!
– Co ty gadasz?! Nie pierdol! – wybuchłem, bo nie mogłem znieść tych kłamstw. – Kto tu na kogo napadł?! – dołożyłem.
– Zamknij mordę gnoju, trzeba było siedzieć w domu! 
I wtedy mnie oświeciło. – To nie koniec naszych problemów, to dopiero początek. Mimowolnie zrobiłem zdziwioną minę i zadałem mu pytanie:

– Co zrobiłeś z moimi kumplami?
On nie odpowiadał, obchodził mnie w kółko i węszył. Jak na prawdziwego psa przystało. Potem z ironicznym uśmiechem pochylił się nade mną i wyszeptał mi prosto w twarz:
– Na twoim miejscu martwiłbym się o siebie.
Nagle podszedł kolejny z zamaskowanych brygadzistów i strzelił z pistoletu prosto w moją klatkę piersiową.
Zamroczyło mnie. W jednej sekundzie wszystkie moje tkanki przeszył paraliżujący wstrząs, któremu towarzyszył niewiarygodny wręcz ból. Nie dawałem jednak za wygraną. Zacisnąłem zęby i z uporem maniaka nadal klęczałem. „Nie złamiecie mnie, jebane psy” – myślałem, mocno łapiąc oddech.

Świeże, rześkie powietrze orzeźwiło mnie. Drgawki powoli ustawały. Poczułem się lepiej i postanowiłem wstać.
To chyba jednak nie był najlepszy pomysł.
Narwany antyterrorysta przywalił mi pięścią w brzuch. Prawie wyplułem swoje flaki, usiadłem na stopach nie mogąc złapać oddechu. Nie dane mi było odetchnąć. Kolejny skurwiel podbiegł do mnie. W desperacji złapałem go za hełm, musiałem wiedzieć kim jest. Dwoma szarpnięciami zerwałem mu hełm z głowy. Zobaczyłem jego młodą twarz – był w moim wieku, o twardych rysach i wydatnej żuchwie. Zajrzawszy w jego oczy, zobaczyłem tylko szerokie, piwne źrenice, świadczące o niepohamowanej złości. Chciałem wstać. Zostałem jednak na ziemi i klęczałem przed oprawcą. 

W tym momencie moje nogi nie dały już rady dłużej utrzymywać mojego ciała. By nie upaść złapałem go za rękę, jednak on zabrał ją agresywnie, rozrywając uścisk. Nabrałem zimnego powietrza w płuca i resztką woli odzyskałem równowagę. Rozejrzałem się gorączkowo i dostrzegłem ich. Rudiego z Szakalem, moich ziomków, zakutych w kajdany, leżących na śniegu niczym upolowana zwierzyna. Ponownie poczułem paraliż w okolicy piersi. Złapałem się za nią, chciałem uwolnić się od paralizatora. Niestety…wtedy to dostałem w twarz. Elektryczna wiązka wprawiła mnie w konwulsje. Pamiętam to dobrze. Ten okropny moment. Prąd przeszywający moje ciało od stóp do głowy. Głęboki, bezlitosny wstrząs. 

Walczyłem tak długo, jak mogłem. W końcu runąłem na śnieg zamroczony.

¹ Autor nieznany; „Miłości jedyna ma”; źródło: https://www.lksfans.pl/spiewnik/
² Autor nieznany; „Choć na świecie…”; źródło: https://www.lksfans.pl/spiewnik/

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *